Olśniewający przedmiot pożądania

Wkrótce w sprzedaży listopadowe wydanie miesięcznika „Teatr”, a w nim między innymi refleksje Dominika Gaca i Maryli Zielińskiej o zmierzchu teatralnych mistrzów; rozmowy Anny Jazgarskiej z Katarzyną Pałką i Katarzyny Flader-Rzeszowskiej z Katarzyną Herman; oraz tekst Jana Karowa o filmie Michała Januszańca i Ewy Hevelke Warmiński. A także mój felieton – tym razem o tym, żeby nie kraść. Zapraszamy do lektury.

Olśniewający przedmiot pożądania

Jak to Kochański grał i bisował

Tak, wiem, że czekają Państwo niecierpliwie na Lili Elbe, ale trochę się Upiorowi pokomplikowało i wypisze się wprawdzie sumiennie, ale w przyszłym tygodniu. Tymczasem postanowiłam sięgnąć do dawno nieodwiedzanego archiwum Mus Triton, gdzie z rozbawieniem – ale też pewną goryczą – odkryłam felietony z ostatniego roku działalności Myszy. Smutno, bo od tego czasu w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło, gorzko, bo kiedyś potrafiłam o tym pisać złośliwiej, dosadniej i chyba dowcipniej, ale mimo wszystko nie traćmy nadziei. Będzie tych drobiażdżków więcej, niektóre są naprawdę obrzydliwie aktualne.

***

Kiedy zaczęliśmy prowadzić tę rubrykę – a było to bardzo dawno temu, przeciętna mysz tyle nie żyje – miało być śmiesznie. Zamierzaliśmy sobie podkpiwać z naszych dawnych kolegów po fachu, z ich staroświeckiej polszczyzny, niebacznie ferowanych wyroków i mylnych prognoz na przyszłość. Tymczasem z roku na rok robiło nam się coraz smutniej. Zamiast drwić z nestorów i wieszczów polskiej krytyki muzycznej, zaczęliśmy się od nich uczyć. Zamiast się cieszyć, ile się w naszym środowisku zmieniło na lepsze, zaczęliśmy paskudnie zazdrościć melomanom sprzed pół wieku, że mogli pójść do filharmonii na koncert, nie zaś na wyjątkowy, dwugodzinny wieczór kabaretowy, podczas którego swoje skecze przedstawią jedne z najpopularniejszych grup satyrycznych w Polsce (jak mysią babcię kochamy, wcale sobie tego nie zmyśliliśmy). Żeby więc odrobinę poprawić sobie nastrój w te późnojesienne wieczory, kiedy słońce zdaje się zachodzić godzinę po tym, jak zerwiemy się z nory, wygryźliśmy ze sterty szpargałów numer 23/1962 i rozłożyliśmy go na wspomnieniach Augusta Iwańskiego pod wielce obiecującym tytułem Humor Szymanowskiego – zwłaszcza że muzyka Karola z Atmy, jakkolwiek piękna, wesoło nam raczej nie brzmi. Iwański, pan na Ryżawce i przyjaciel kompozytora, był o niej podobnego zdania:

Dziwne, że humor, który pomimo ciężkich nieraz przejść i tarapatów, tak silnie przenikał Szymanowskiego, mało odzwierciedlił się w jego kompozycjach, prawie zawsze poważnych i owianych raczej sentymentem, niż beztroską wesołością. Do utworów przesyconych nią zaliczyć można chyba jedynie Mandragorę, Tarantellę, niektóre Rymy dziecięce, ostatnią część I Kwartetu, może poszczególne mazurki i etiudy z opusu 33, no i oczywiście młodocianą operetkę Mąż z loterii.

Fiodor Szalapin i Paweł Kochański. Fot. Cyfrowa Biblioteka Narodowa Polona

Od razu zrobiło nam się weselej. Wprawdzie operetka nazywała się trochę inaczej, ale wiemy skądinąd, że dwudziestopięcioletni Szymanowski wpadł na pomysł jej napisania, bo „wyszastał masę pieniędzy we Włoszech” i „był biedny jak szczur kościelny”. Ugadał się więc z Grzegorzem Fitelbergiem, współudziałowcem Spółki Nakładowej Młodych Kompozytorów Polskich, żeby popełnić ten „figielek płochy w celu powiększenia dochodów”. Napluliśmy sobie w wąsy, że w stosownym czasie nie wpadliśmy na podobny pomysł, bo ostatnio nawet myszom kościelnym lepiej się od nas powodzi. Niepotrzebnie: od zamysłu do powiększenia dochodów droga daleka. A Szymanowskiego i tak pieniądze się nie trzymały:

Przytoczę (…) jeszcze zabawną rozmowę z Karolem po jego powrocie z któregoś z dłuższych pobytów za granicą. Na wyjezdnym powierzył mi swój złoty zegarek i paczkę jakichś akcji, które miały być uzupełnione przez nową emisję. Po powrocie upominał się parokrotnie o jedno i drugie, mnie zaś wydawało się, że te przedmioty już mu oddałem, przy czym co do akcji nie myliłem się z całą pewnością. Jakież było więc moje zdumienie, gdy przeglądając schowek w PKO natknąłem się na zegarek Karola. Oddałem mu go oczywiście bezzwłocznie, mówiąc:
– Właśnie wracam ze spowiedzi i ksiądz kazał mi zwrócić ci twój zegarek.
– Jakiż to poczciwy księżulo, odparł Karol. Możebyś wyspowiadał się u niego powtórnie, to może odzyskałbym również me akcje?

Wątpimy wprawdzie, czy Szymanowskiemu rozmowa wydała się równie zabawna jak Iwańskiemu, zaczynamy jednak podejrzewać, że w Zarudziu u Jaroszyńskiego i w Ryżawce piło się często i sporo. Uczestnikom libacji gubiły się potem akcje i zegarki, zdarzało im się za to znaleźć w zamian natchnienie, o czym tenże Iwański wspominał gdzie indziej, wyjaśniając okoliczności narodzin Taranteli, która powstała „na podłożu doskonałego humoru, w który Szymanowskiego i Kochańskiego wprawiła butelka świetnego koniaku, wyciągniętego gdzieś z głębi szafy nieobecnego gospodarza przez bezceremonialnych gości”. Iwański w swoich wspomnieniach bywał równie bezceremonialny, pisząc o wielkim skrzypku, że:

…pochodził z drobnomieszczańskiej rodziny żydowskiej, zamieszkałej w Odessie, nazwiskiem Kahan. Wynalazł go tam Emil Młynarski, ocenił jego wybitny talent, zaopiekował się nim po ojcowsku, wyciągnął go z jego środowiska, ochrzcił, wykształcił i niemal wcielił do swej rodziny.

Zaiste, paskudne musiało to być środowisko, a jeszcze gorszy papa Jozue Kahan, który tak się znęcał nad biednym Pawełkiem, ucząc go gry na skrzypcach, że gdy Młynarski usłyszał siedmiolatka po raz pierwszy, stwierdził, że ma „nadzwyczaj silne palce, już wystarczająco wyćwiczone. Posługuje się smyczkiem z niewiarygodną wręcz swobodą. Co jest najciekawsze – że interpretacja małego chłopca znajduje się na poziomie najwyższym”. Podobne katusze musiał wycierpieć brat Pawła, wiolonczelista Eli, późniejszy koncertmistrz Filharmonii Warszawskiej i profesor Warszawskiego Konserwatorium. Ofiary takiej patologii życia rodzinnego trzeba niezwłocznie chrzcić i kształcić, w przeciwnym razie nic z nich nie będzie. Z Pawła Kochańskiego i tak wyrosło niezłe nicpotem, ale przynajmniej potrafił dostarczyć Iwańskiemu uciechy:

Jeśli idzie o zabawne przygody z artystycznej kariery, to m.in. opowiadał mi Paweł, jak w czasie tournée po Hiszpanii podejmowany był gościnnie przez pewnego hurtownika win w którymś z mniejszych miast tego kraju. Zwiedzanie jego piwnic zakończyło się takim „rauszem”, że musiano z trudem cucić artystę, by nie odkładać występu zapowiedzianego na najbliższy wieczór. Kochański twierdził, że tego w ogóle nie pamięta, i że dopiero nazajutrz ze zdziwieniem dowiedział się z prasy, iż grał i bisował i zyskał gorący aplauz.

Wiedzą Państwo, co jest w tym wszystkim najśmieszniejsze? Że gdyby Kochański cokolwiek teraz grał i gdziekolwiek bisował, z pewnością nie dowiedziałby się o tym nazajutrz z prasy. Jeśli już, to najwyżej w przeddzień koncertu z notki promocyjnej, o czym zapewnia, kulając się ze śmiechu,

MUS TRITON

Są sprawy ważniejsze

Na wczorajszej gali w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej wręczono Opera Awards 2023: ceremonię poprowadził Petroc Trelawny, prezenter BBC Radio 3, jury pod przewodem Johna Allisona – redaktora naczelnego „Opera Magazine” – rozdysponowało nagrody w osiemnastu kategoriach, czytelnicy miesięcznika „Opera” przyznali swoją nagrodę, do której nominowano ośmioro artystów. Pełna lista laureatów jest już dostępna m.n. na fanpage’u TW-ON i stronie internetowej OperaVision. Jak zwykle było kilka niespodzianek, z większością werdyktów Upiór się jednak zgadza i sam by się pod nimi podpisał – czemu zresztą dał wyraz w publikowanych tutaj recenzjach, w których znajdą Państwo dużo ciepłych słów pod adresem Antonia Pappano, Barriego Kosky’ego, Michaela Spyresa, Nadine Sierry i innych zdobywców tegorocznych wyróżnień. Byli też polscy laureaci i polskie akcenty: Bassem Akiki przygotował marcową prapremierę Folwarku zwierzęcego Aleksandra Raskatowa w De Nationale Opera w Amsterdamie – utworu nagrodzonego w kategorii „World Premiere”. Adaptacja Jawnuty Moniuszki, której dokonali Jakub Lis oraz Rafał Kłoczko, kierownik muzyczny spektaklu w Teatrze Wielkim w Poznaniu, zdobyła laur w kategorii „Rediscovered Work”. Prestiżową „Young Singer Award” otrzymał Andrzej Filończyk, którego sylwetkę nakreśliłam w lipcu dla portalu Culture.pl. Jeśli ktoś z Państwa jest ciekaw, jak się rozwijała i wciąż się rozwija kariera młodego barytona, który zadebiutował na scenie zaledwie osiem sezonów temu i wyjątkowo wcześnie, bo w wieku 21 lat, zapraszam do lektury.

Są sprawy ważniejsze

Mistrzowie dzieł ostatnich

Recenzja Lili Elbe Pickera dojrzewa, pęcznieje, nabiera rumieńców i niedługo spadnie z hukiem na stronę Upiora. Proszę jeszcze o chwilę cierpliwości, a tymczasem dzielę się ostatnim z esejów na marginesie ubiegłorocznego sezonu NOSPR. Koncert orkiestry Gospodarzy 15 czerwca, z udziałem Valeriya Sokolova, który wykonał solową partię skrzypiec w Koncercie A-dur KV 219 Mozarta, poprowadził Kirill Karabits.

***

Gioacchino Rossini skomponował ostatnią ze swych trzydziestu dziewięciu oper, zanim dobiegł czterdziestki. Joannes Chrisostomus Wolfgangus Theophilus Mozart – szerzej dziś znany jako Wolfgang Amadeus – napisał ostatni z koncertów skrzypcowych, kiedy miał zaledwie lat dziewiętnaście. We wszystkich udowodnił, że jest nie tylko mistrzem tej klasycznej formy, ale i samego instrumentu. Chyba nie w pełni zdawał sobie z tego sprawę. Kiedy w 1777 roku pochwalił się w jednym z listów do ojca, że poprzedniego wieczoru zagrał tak, jakby był najlepszym skrzypkiem w Europie, starszy pan Leopold odpisał bez namysłu: „sam nie masz pojęcia, mój synu, jak dobrze opanowałeś ten instrument”. Trudno o większy komplement od autora podręcznika Versuch einer gründlichen Violinschule, słynnego na całym kontynencie i krążącego z rąk do rąk także w przekładach na francuski i niderlandzki.

W latach 1769-73 młody Mozart odbył wraz z Leopoldem trzy podróże do Italii. Mimo doraźnych sukcesów i nauk odebranych w Bolonii od wpływowego muzyka, teoretyka i kompozytora Giovanniego Battisty Martiniego, nie zdołał sobie zapewnić trwałej pozycji we Włoszech. Wrócił do Salzburga z pustymi rękoma, bez wymarzonych zamówień operowych; chcąc nie chcąc, zwrócił się w stronę twórczości instrumentalnej. To właśnie wówczas skomponował swój pierwszy całkowicie oryginalny koncert fortepianowy D-dur KV 175, to wtedy wyszły spod natchnionego pióra jego najsłynniejsze serenady, to w tamtych czasach powstało pięć wirtuozowskich koncertów skrzypcowych: pisanych w latach 1773-75, nie wiadomo, czy z przeznaczeniem dla siebie samego, czy z myślą o innych skrzypkach salzburskich, nie wiadomo też, gdzie i w jakich okolicznościach zaprezentowanych publicznie. Badacze przyjmują, że ostatni z nich, w tonacji A-dur, oznaczony później numerem katalogowym KV 219, został ukończony w połowie grudnia 1775 roku. Z całej piątki najodważniejszy formalnie i najbardziej wymagający technicznie, zdaniem wielu otworzył całkiem nowy rozdział w dziejach europejskiej wiolinistyki.

Anonimowa kopia portretu Mozarta z 1777 roku, ze zbioró Museo internazionale e biblioteca della musica w Bolonii

„Nieprześcigniony, jeśli chodzi o blask, żarliwość, esprit”, pisał o nim Alfred Einstein. „W obu częściach skrajnych pełno niespodzianek: w pierwszej (…) na przemian wdzięk w marszowym tempie, szorstkość i przymilność; w ostatniej – humorystyczny wybuch wściekłości w tureckim przebraniu”. Ową niespodzianką w pierwszej części, rozpoczynającej się ekspozycją tematu w rozlewnym, majestatycznym tempie Allegro aperto, jest quasi-improwizowane, pełne ekspresji wejście skrzypiec w Adagio – tak odmienne w wyrazie i nastroju, że sprawia nieomal wrażenie odrębnej części. Po chwili jednak skrzypce podejmują drugi temat w Allegro, a pierwotny temat orkiestrowy staje się akompaniamentem do nowej melodii. Niespodzianką w części ostatniej jest słynny „wtręt turecki” – ze zmianą trybu z A-dur do a-moll, z gwałtownymi przejściami chromatycznymi i mnóstwem innych elementów muzycznej groteski, na czele z grą drzewcem po strunach w partiach wiolonczel i kontrabasów. Po hałaśliwym epizodzie janczarskim muzyka nieoczekiwanie zacicha, niosąc słuchaczom kolejne, ostatnie już zaskoczenie.

Kiedy Richard Strauss kończył prace nad Symfonię alpejską, ostatnim ze swych dziesięciu poematów symfonicznych, miał już na karku pięćdziesiątkę. Potężne, przeznaczone na 125 instrumentalistów dzieło jest symfonią tylko z nazwy: składa się z dwudziestu dwóch części, następujących po sobie bez przerwy, obrazujących górską wędrówkę od przedświtu aż po nadejście kolejnej nocy w Alpach Bawarskich, być może w drodze na szczyt Heimgarten, na który Strauss wspiął się po raz pierwszy jako nastolatek, z grupką zaprzyjaźnionych, niesytych wrażeń rówieśników. Zanim młodzi zdobywcy osiągnęli wierzchołek, dopadła ich burza. Schodzili ze szczytu przemoczeni do suchej nitki, żegnani ostatnimi promieniami zachodzącego słońca, coraz głębiej w noc, szukając drogi powrotnej w kompletnych ciemnościach.

Ryszard Strauss pod szczytem góry Loser w Północnych Alpach Wapiennych. Fot. Richard Strauss Institut, Garmisch-Partenkirchen

Koncepcja utworu ewoluowała długo, od pierwotnych szkiców z 1899 roku, poświęconych pamięci zmarłego samobójczą śmiercią malarza Karla Stauffera-Berna, które miały się złożyć w poemat dźwiękowy Tragedia artysty; poprzez niedokończone, w założeniu czteroczęściowe Die Alpen oraz dwuczęściową symfonię Der Antichrist, rozpoczętą na wieść o zgonie Mahlera i opatrzoną tytułem nawiązującym do książki Nietzschego; aż po wersję ostateczną, skomponowaną w zadziwiająco krótkim czasie, „tak łatwo, jak krowa daje mleko”, żeby odwołać się do słów samego Straussa. Prawykonanie w Berlinie, 28 października 1915 roku, wzbudziło konsternację krytyków. Niektórzy porównywali utwór z podkładem dźwiękowym do nieistniejącego filmu. Strauss niespecjalnie się tym przejął. „To naprawdę świetny kawałek”, zachwalał swoje najnowsze, a zarazem ostatnie w tym gatunku dzieło.

Kiedy ukraiński kompozytor Iwan Karabyć zmarł w 2002 roku w wieku zaledwie pięćdziesięciu siedmiu lat, jego przyjaciel Wałentyn Silwestrow złożył mu niezwykły hołd. Pozbierał niedokończone szkice Karabycia i uzupełnił je własnymi pomysłami muzycznymi, tworząc przejmującą Elegię: toczącą się z wolna, pełną czułości rozmowę dwóch muzyków: starszego, który kilka lat wcześniej pochował swą ukochaną żonę, z młodszym, którego śmierć przyniosła w życiu Silwestrowa kolejną bolesną stratę.

Trzy muzyczne emanacje kresu: pewnego etapu w życiu, pewnego etapu twórczości, pewnej bliskiej relacji, którą można kontynuować już tylko w zaświatach.

Czcigodny i z czci odarty

Upiór już zawrócony z Sankt Gallen – po prapremierze nowej opery Tobiasa Pickera Lili Elbe w reżyserii Krystiana Lady. Recenzja za kilka dni, bo jak zwykle trzeba uporządkować myśli, a tymczasem ponownie zapraszam Państwa na stronę culture.pl, gdzie ukazały się nie tylko sylwetki braci Reszke, lecz także moje teksty o innych zapomnianych lub opacznie zapisanych w pamięci wielkich postaciach polskiej kultury muzycznej. Między innymi esej o Adolfie Chybińskim.

Czcigodny i z czci odarty

Tańcz i znaj swój początek

Powoli żegnamy się – także we wspomnieniach – z poprzednim sezonem w NOSPR. Oto krótki esej na marginesie koncertu Gospodarzy 14 kwietnia, pod batutą Valentiny Peleggi i z udziałem wiolonczelistki Inbal Segev, która zagrała partię solową w utworze Anny Clyne.

***

Czasem koniec bywa początkiem. W grudniu 1808 roku Beethoven przedstawił publiczności swój Koncert fortepianowy D-dur w wiedeńskim Theater an der Wien: wraz z prawykonaniami VI Symfonii oraz Fantazji chóralnej, trzema częściami z Mszy C-dur i sceną z arią „Ah, Perfido”. Maraton ciągnął się ponad cztery godziny: w zimowy wieczór, przy nieogrzewanej widowni. Prawykonanie Koncertu graniczyło z katastrofą. Beethoven, próbując jednocześnie grać i dyrygować, strącił z instrumentu oświetlające scenę lichtarze; kiedy słuchacze zaczęli się śmiać, przerwał i zaczął utwór od nowa; w furii walił w klawisze z taką siłą, że zerwał kilka strun w fortepianie. Był to jego ostatni publiczny występ solowy.

Za to koncert, na którym wykonano po raz pierwszy VII Symfonię, 8 grudnia 1813 roku, okazał się jednym z jego największych sukcesów. Beethoven tak wówczas skomentował swoje nowe dzieło: „Muzyka jest winem, które pobudza do twórczości; ja jestem Bachusem, który szafuje tym wspaniałym trunkiem, by upić nim ludzkie dusze”. W programie gali w auli Uniwersytetu Wiedeńskiego, z której dochód przeznaczono na pomoc dla żołnierzy rannych w bitwie pod Hanau, znalazł się także krótki utwór orkiestrowy Zwycięstwo Wellingtona, ku czci rozgromienia wojsk napoleońskich przez armię Zjednoczonego Królestwa w bitwie pod Vitorią. Próby nie szły gładko: muzycy narzekali na karkołomne trudności VII Symfonii. Rozsierdzony Beethoven kazał im zabrać nuty do domu i tam porządnie poćwiczyć. Na szczęście posłuchali – ze wspaniałym skutkiem, co o tyle nie dziwi, że w składzie orkiestry znalazło się kilka znakomitości, między innymi skrzypek Louis Spohr, kontrabasista Domenico Dragonetti, a także kompozytorzy Johann Nepomuk Hummel i Giacomo Meyerbeer, którzy zajęli się grą na kotłach. Całość Siódmej – nazwanej później przez Wagnera apoteozą tańca – poprowadził Ignaz Schuppanzigh, skrzypek i dyrygent, jeden z najbliższych przyjaciół Beethovena i uczestnik licznych prawykonań jego późnych kwartetów smyczkowych.

Czasem początek nadchodzi późno: twórczość Ralpha Vaughana Williamsa zyskała uznanie dopiero gdy kompozytor dobiegał czterdziestki. Wtedy właśnie, w roku 1910, otrzymał zamówienie od Three Choirs Festival, organizowanego rokrocznie, na przemian w katedrach w Hereford, Gloucester i Worcester. Spotkania chórów katedralnych z czasem rozrosły się z lokalnego mityngu muzyków kościelnych do masowej imprezy z udziałem najwybitniejszych wykonawców, występujących w coraz szerszym repertuarze. Na przestrzeni wieków pojawiały się i znikały kolejne stałe elementy swoistej „liturgii” festiwalowej. Repertuar czysto wokalny i oratoryjny wzbogacono o muzykę orkiestrową i kameralną, występy aktorów dramatycznych, sympozja, otwarte przyjęcia w ogrodach, pokazy ogni sztucznych oraz doroczne mecze krykieta, w których uczestniczyli szacowni dziekani wymienionych katedr.

Ralph Vaughan Williams około 1910 roku

Tym razem kolej przyszła na Gloucester. W pierwszej połowie katedralnego koncertu 6 września zabrzmiała Fantazja na temat Thomasa Tallisa w wykonaniu London Symphony Orchestra – pod batutą kompozytora. W drugiej Elgar poprowadził swój Sen Geroncjusza, opromieniony sławą arcydzieła trzy lata po premierze, w roku 1903, kiedy po raz pierwszy zabrzmiał w Katedrze Westminsterskiej w Londynie. A mimo to utwór Vaughana Williamsa nie tylko z powodzeniem stanął w szranki z kompozycją Elgara, ale wręcz ją pokonał – stając się w krótkim czasie swoistą wizytówką jego niezwykłego stylu. Bezpośrednią inspiracją do powstania Fantazji były doświadczenia Vaughana Williamsa ze współpracy z anglikańskim duchownym Percivalem Dearmerem przy oksfordzkiej edycji The English Hymnal. Tytułowy temat pochodzi z królewsko-mesjańskiego Psalmu Drugiego w oprawie muzycznej Thomasa Tallisa – jednej z dziewięciu, jakich mistrz angielskiego renesansu dokonał z myślą o psałterzu wydanym w 1567 roku z inicjatywy Matthew Parkera, ówczesnego arcybiskupa Canterbury. Wykorzystany przez Vaughana Williamsa w formie XVI-wiecznego poprzednika barokowej fugi – w której poszczególne wątki tematu nieustannie „gubiły się” i „odnajdywały” w toku utworu – do dziś topi serca melomanów, ale też wielbicieli sztuki filmowej Petera Weira, twórcy obsypanego nagrodami Pana i władcy: na krańcu świata, dramatycznego obrazu przejść załogi brytyjskiej fregaty H.M.S. „Surprise” podczas wojen napoleońskich.

Anna Clyne. Fot. Christina Kernohan

Czasem uznanie przychodzi w najwłaściwszej chwili – jak w przypadku urodzonej w Londynie Anny Clyne, która spisała swój pierwszy utwór w wieku lat siedmiu, cztery lata później doczekała się prawykonania na Oxford Youth Prom, zanim skończyła lat trzydzieści, została kompozytorką-rezydentką Chicago Symphony Orchestra, a do dziś doczekała się dziesiątków zamówień, między innymi od Barbican Hall, Carnegie Hall, Kennedy Center, Los Angeles Philharmonic, Filharmonii Paryskiej, Koninklijk Concertgebouworkest i Sydney Opera House. Jej pięcioczęściowy koncert wiolonczelowy Dance, powstały w 2019 roku na zamówienie Inbal Segev i nagrany przez nią rok później, doczekał się blisko ośmiu milionów odsłon na platformie Spotify.

Trzeba tańczyć, jak zagrają? Lepiej tańczyć po swojemu, pilnując jednak, gdzie jest w tym tańcu początek, a gdzie powinien być koniec. I czy czasem ów koniec nie okaże się czyimś początkiem.

Tłoka i powaba

Powiało nadzieją, ale tak silnie, że cały świat zawirował. Inaczej przebiegła też nasza coroczna wyprawa nad Hańczę, tradycyjnie wieńczona wspólnym spacerem przez pola i roziskrzone jesiennymi barwami lasy. Tym razem a to zasypało nas śniegiem, a to zalało deszczem, skłaniając kompanię, by powrócić do „starego w Polsce, na Litwie i Rusi zwyczaju gromadnej pomocy i pracy kończącej się ucztą”. Tymi słowy zapomnianą dziś tłokę, zwaną też powabą, opisał Zygmunt Gloger w swojej Encyklopedii staropolskiej. Na Suwalszczyźnie o tej porze roku kobiety zaczynały się spraszać na wspólne darcie pierza, umilając sobie czas rozmowami, śpiewem i opowiadaniem baśni. Siadały przy wielkim stole z miską na kolanach i niczym Kopciuszki odzierały gęsie pióra z chorągiewek, stosiny rzucając na podłogę, twardsze promienie składając do misek, a najcenniejszy puch – osobno. Praca trwała tygodniami, a każdy wieczór kończył się sutym poczęstunkiem, trwającym nieraz do późna w nocy. W poczęstunku uczestniczyli też mężczyźni – pewnie po to, by nazajutrz nie spłatali babom z nudów jakiegoś figla: nie dmuchnęli z całych sił w pierze albo nie wpuścili do chałupy zdezorientowanego gołębia. Tak było i u nas nad Hańczą: baby symbolicznie darły pierze, umilając sobie czas milczeniem albo rozmową, chłopy w dobroci swojej nie dmuchały nam w robotę, figle płataliśmy razem i razem zbieraliśmy siły na zimę, racząc się zupami, polewkami, kiszonkami, marynatami, potrawkami, serami, twarogami i mnóstwem innych pysznych rzeczy. Darliśmy pierze w oku cyklonu, a wokół wiało nadzieją. I niech już tak zostanie.

Fot. Hania Szczęśniak. Pozostałe zdjęcia – Dorota Kozińska

Grand seigneur

Już się udało nadrobić zaległości. W tym roku czekają mnie jeszcze co najmniej trzy wyprawy, do Szwajcarii, Czech i Szkocji, które – mam nadzieję – zrelacjonuję Państwu niezwłocznie. Tymczasem znów wrócę do cyklu Zapomnianych Głosów, prezentując sylwetkę drugiego z wielkich braci Reszków – Edwarda. Tekst powstał we współpracy z portalem culture.pl i znajdą go Państwo pod tym linkiem:

Grand seigneur

Pięść: jedna tragedia

Z radością anonsuję październikowe wydanie „Teatru”, za kilka dni dostępne w księgarniach, a już teraz – w znacznej części – na stronie internetowej miesięcznika. W numerze między innymi omówienie corocznej ankiety krytyków „Najlepszy, najlepsza, najlepsi”; relacja Tomasza Domagały z Festiwalu w Awinionie; teksty Łukasza Rudzińskiego i Jana Karowa wokół Festiwalu Szekspirowskiego w Gdańsku; oraz recenzja Magdaleny Popiel z książki Marii Prussak Brzmienia Wyspiańskiego. A także moje stanowisko w sprawie pewnego skandalu w świecie muzycznym – ujęte w formie felietonu z cyklu „W kwarantannie”. Dużo do czytania na początek sezonu – zapraszamy.

Pięść: jedna tragedia

Hell, Purgatory, Paradise

It is hard to believe that Bayreuth – the capital and second largest city of the Regierungsbezirk of Upper Franconia – is still almost exclusively associated with the Wagner Festival. Few people know that it was the birthplace of Christiane Eberhardine, the uncrowned queen of Poland – wife of Augustus II the Strong and mother of Augustus III – for whose funeral ceremony Bach composed the famous Trauer-Ode BWV 198. Tourists marvel at the gems of German Rococo in Dresden and Potsdam, having no idea of how many treasures of architecture of this style can be found in Bayreuth itself and on the outskirts of the city. Judaica devotees often fail to note that the Great Synagogue, which has been in operation since 1760, emerged almost unscathed from Kristallnacht: only because its building was adjacent to the Margravial Opera House. Few music lovers remember that this magnificent theatre, a UNESCO heritage site since 2012, hosted a baroque music festival already in the first decade of this century. The decision to revive the event, as Bayreuth Baroque, was not made until 2019, after a major renovation of the building.

Not only the Bayreuther Festspiele on the Green Hill, but also the new festival, under the artistic direction of Max Emanuel Cenčić, almost fell victim to the 2020 pandemic. Fortunately, the organisers managed to “squeeze” into the short break between the waves of the pandemic and hold Bayreuth Baroque under a strict sanitary regime, with no programme cuts. I went to Bayreuth at the time literally for just one evening, for a concert performance of Vinci’s Gismondo by the soloists and {oh!} Orkiestra led by Martyna Pastuszka.

In the years that followed Bayreuth Baroque managed to consolidate its reputation and attract new audiences to the city, which, much to the despair of its councillors, became deserted every time after the Wagner Festival ended. For various reasons I was unable to make it to the second and third instalments of the event, received increasingly well also by critics. This year I decided not to give up and to go to see performances of both staged operas included in the programme; sandwiched between them was a recital by a singer who has been all the rage recently among lovers of stylish performance of Baroque music.

Rolando Villazón as Orfeo. Photo: Clemens Manser

The performance of Monteverdi’s Orfeo, in a production directed by Thanos Papakonstantinou, left me confused, to say the least. The production is by no means new: this theatrical experiment, featuring live-electronics and material arranged and composed by Panos Iliopoulos, was premiered in 2017 at Athens’ Megaron. It was quite favourably received by Greek critics and ignored by most foreign reviewers – not without reason, as it was one of the many events accompanying the “true” celebrations of the 450th anniversary of the composer’s birth. The creative team honestly admitted at the time that it would be an Orfeo “with a twist”, a staging appealing to the sensibilities of audiences other than the supporters of historical performance truth. Indeed, there were plenty of surprises: from the addition to the Baroque instruments (Latinitas Nostra ensemble led from the harpsichord by Markellos Chryssicos) of, among others, the saw, bass guitar and theremin, the rather intrusive identification of Orpheus with the figure of Christ, to bizarre casting decisions. To make the matters worse, most of Iliopoulos’ ideas were not only in poor taste, but also contradicted the musical and dramatic logic of the original.

This is, in fact, also true of the staging, which, although quite pleasing to the eye (set design by Niki Psyhogoiu, lighting by Christina Thanasoula), puts spectators familiar with the work and the reception of Orphic literature in Monteverdi’s time to a severe test. Especially given that ideas like wedding dances with ribbons being wrapped around a cross (and a Latin cross at that) neither are revealing, nor reflect too well on the cultural competence of the creative team. Nor am I convinced by the concept of turning the entire opera into a thriller, announced already in the prologue, in which the famous toccata is replaced with a melody from an ominously jamming music box. Monteverdi resorts to a masterful dramatic trick, conducting the narrative of Act I in an atmosphere of growing joy and ecstasy – so convincing that the listeners forget what comes next; that the news of Eurydice’s death is as unexpected for them as it is for Orpheus. This adaptation oozes horror from the very beginning and everything is heading towards the final pandemonium, that is the version – abandoned by the composer – with a frenzy of maenads tearing apart the Thracian singer. I should add that this version was lost, so Iliopoulos went the whole hog and added something that had no connection to Monteverdi’s La favola d’Orfeo whatsoever.

Another thing is that he managed to spoil the original as well. His insertions and arrangements disrupted the chord base in the basso continuo to such an extent that the singers had trouble intoning their lines correctly. Chryssicos compounded this, further confusing the artists with his bizarre choice of tempi and disregard for the internal symbolism of key passages in the work (for example, in “Possente spirto”, a poignant clash of emotion and convention, which in this interpretation was more like the soundtrack to a B horror film). The soloists sang generally correctly but unstylishly, with an excessively wide vibrato, leaving out most of Monteverdi’s characteristic ornamental figures. The notable exception was Marios Sarantidis, who with his lovely, brilliantly controlled bass impressed already in the ensembles – unfortunately, as Charon he was effectively drowned out by the electronics. Different dilemmas were posed for me by Rolando Villazón’s participation in the venture. After his vocal crisis, his voice returned in a completely different form: smoky, gravelly, less wide in terms of range, which, however, the artist knows how to mask and even turn to his own advantage with his excellent technique and expressive interpretation. This time he did not succeed. In Act I his Orpheus was literally fighting to survive. After that things improved somewhat, although I could not shake the feeling that Villazón strayed into this experiment from a completely different story and got no support from anyone: neither the conductor, the director, nor the author of this bizarre adaptation.

After the performance all hell broke loose. Half of the audience booed like mad, drowned out by the other half with frenetic applause and shouts of enthusiasm. I hanged on in silence, feverishly gathering my thoughts and anxiously preparing for the following evening.

Bruno de Sá and the ensemble Nuovo Barocco. Photo: bayreuth.media

My fear proved unfounded. The recital by the Brazilian male soprano Bruno de Sá at the Baroque Ordenskirche St. Georgen, founded by Margrave George William for the courtly order of knighthood Ordre de la Sincerité, impressed not only with the quality of the performance and the deeply thought-out arrangement of the programme, but also with its unique atmosphere – it took place in an interior bathed in natural candlelight, in close contact with the musicians positioned in the middle of the Greek cross on the plan of which the church was built.

I needed such a purgatory after the hellish torments of the previous day. Let me start by praising the excellent Nuovo Barocco ensemble, founded by the Hungarian oboist Bettina Simon and the Greek violinist Dimitris Karakantas. Until recently, fans of historical performance could choose between the cold perfection of Northern European Baroque ensembles and the fiery, often sloppy element of the Southerners. Nuovo Barocco is part of a whole new trend of playing that is energetic and passionate, at the same time characterised by a dazzling, almost romantic beauty of sound, evident both in the accompaniments to the arias and in the instrumental pieces (phenomenally highlighted “sentimental” texture of Francesco Durante’s Concerto No. 2 in G minor ).

The musicians presented a programme made up of works by composers of the Neapolitan school: in the first part, Bruno de Sá sang arias intended for soprano castrati in female roles (Cunegunda from Gismondo and the eponymous heroine of Vinci’s Didone abbandonata, Sabina from Pergolesi’s Adriano in Siria and Ismena from Giuseppe Sellitto’s opera Siface); in the second – arias of male protagonists (Curiazio from Cimarosa’s Gli Orazi e I Curiazi, Volusio from Hasse’s opera Cajo Fabricio, Arminio from Porpora’s Germanico in Germania, and the aria “Son qual nave”, written by Riccardo Broschi for his brother Farinelli for the pasticcio opera Artaserse).

After the great revival of the countertenor voice, the time has come for the much more exclusive voice of male soprano, that is, the singing of men who, for various reasons, did not undergo mutation in adolescence. Of the three brightest stars in this rarefied vocal fach (I am also thinking of Samuel Mariño and Dennis Orellana), de Sá is unquestionably the most musical and technically the best. He is proficient in coloratura, can maintain a balance of tone in the transitions between registers, his phrasing is smooth and done with a great sense of style. In addition, his range is very wide – but it turned out not to be wide enough to meet all the challenges of the recital’s closing aria from Artaserse. The reason is simple: Farinelli moved with ease within a range of three and a half octaves and his breathing capabilities were remarkable even for a castrato.

And this raises the question of the usefulness of male sopranos in historical performance. Countertenors are unable to match the art of the castrati of the past either, but their voices are denser and more expressive. Bruno de Sá’s soprano, on the other hand, sounds like a lovely, incredibly well-trained voice of an adolescent girl, which necessarily limits the singer in his choice of female roles and almost disqualifies him as a performer of male roles in Baroque opera. It is unlikely that the problem will disappear in the future, when the pioneers –de Sá among them – will begin to give way to increasingly technically proficient male sopranos. This is because the problem is not in the technique, but in the physiology. In my opinion we should already start thinking about a suitable niche for male sopranos, whose instrument is fascinating, but much more delicate than that of most countertenors. I was reaffirmed in this belief by the encores of the singer, who was clearly tired at this point: from a not very convincing interpretation of “Tu del Ciel ministro eletto” from Handel’s Il trionfo del Tempo e del Disinganno, to “Ombra mai fu” from Bononcini’s Xerse, where even the dazzling timbre of his voice failed to mask the problem of tone stability.

Flavio, re de’ Longobardi. Julia Lezhneva (Emilia) and Max Emanuel Cenčić (Guido). Photo: Falk von Traubenberg

Yet overall the recital left a very good impression and I did not expect that the final performance of my trip, of Flavio, re de’ Longobardi, the fourth of Handel’s operas for the King’s Theatre, Haymarket, would take me straight to paradise. I can confidently say that I had not seen such a visually beautiful yet clever staging of a Baroque work for at least a decade. The creative team decided to stage the whole thing in the style of a courtly tragicomedy, highlighting the peculiar heterogeneity of this dramma per musica, which at times really verges on a parody of opera seria. Helmut Stürmer’s superbly designed sets, making up a new space again and again, provided a background for scenes reminiscent of Corneille’s and Molière’s theatre, Hogarth’s prints and Gainsborough’s paintings – possibly also filtered through Kubrick’s film adaptation of Barry Lyndon. However, the efforts of the set designer, costume designer (Corina Grămoşteanu) and lighting designer (Romain De Lagarde) would have been in vain, if it had not been for the direction of Max Cenčić, who, following the example of the greatest masters of opera theatre, derived this convoluted story not only from the libretto, but also from the score, phenomenally arranged the crowd scenes, and, at the same time, took care of every gesture, glance and change of facial expression of the singers as well as the several silent actors who were used in the action. Cenčić brilliantly weaves comedy and love with elements of the grotesque, sometimes on the verge of overdoing it, as in the episode when offspring is being conceived by Flavio, who fulfils his royal duty in front of a cheering court. However, Cenčić does not overdo it in the end – indeed, he forces laughter back down our throats when the debased queen emerges from her bed and, in the silence of the interrupted musical narrative, finds comfort in the tenderness of the court dwarf, who leads his mistress backstage, glaring at those present with contempt (excellent Mick Morris Mehnert).

There were many more such episodes in this performance, and the spectators had to swallow tears of emotion as often as they had to suppress violent fits of giggles. In several fragments the creative team invoked the convention of pasticcio, incorporating into the opera other works by Handel, instrumental compositions by Telemann, an aria from Lotti’s Theophane and Michel Lambert’s air de court “Vos mépris chaque jour” – that last piece performed by a lady-in-waiting singing delightfully out of tune (the actress Filippa Kaye). How on earth Cenčić managed to unleash such reserves of acting talent from all the cast members, I truly have no idea. All the more credit to him for that, as he assembled a dream cast. He himself took up the mantle of Senesino and sang the heroic role of Guido, in which he impressed not only with the luscious sound of his increasingly beautiful countertenor, but also with his extremely stylish ornamentation in da capo arias. The audience was completely bowled over by Julia Lezhneva in the role of Emilia, engaged to Guido: her round soprano was enriched with deeper, truly “feminine” tones and her improvisational skills were at their peak – I don’t know what purists would say, but in the third segment of the aria “Mà chi punir desio” she created a showpiece ornament from an excerpt from Nino Rota’s soundtrack to the film Romeo and Juliet. In the second pair of lovers Yuriy Mynenko (Vitige) was particularly worthy of note with his superbly placed soprano countertenor beautifully open at the top. He found a fine partner in Monika Jägerová (Teodata), a singer endowed with a contralto of extraordinary beauty, which in the last act, however, began to betray signs of fatigue. The eponymous Flavio was sung by the young French countertenor Rémy Brè-Feuillet, making up for minor technical shortcomings with an uncommon sense of comedy. The character roles of Ugone and Lotario were brilliantly performed by Fabio Trümpy and Sreten Manojlović – the former a bit better vocally, the latter incomparably better as an actor. The excellent as usual Concerto Köln orchestra was led from the harpsichord by Benjamin Bayl: precisely, with a flawless sense of the form of the work and the capabilities of the soloists involved in its performance.

When the applause finally died down, I really felt like an exile from the garden of delights. From now on, I will tirelessly seek to return. I have a vague feeling that this paradise can be regained. Because where I lost it, I now know for certain.

Translated by: Anna Kijak